dlugielata
Komentarze: 0
--
Nieważne kto historię opowiada, ale o czym opowiada ta historia. Takie
zdanie pojawia się na moich stronach. Pewnie dlatego, że bardzo mocno
wierzę w tożsamością narracyjną.
Administratorka pewnego portalu pisarskiego, wbiła mi onegdaj szpilkę
pod paznokieć pytaniem czy mnie, jako pisarza nie stać na własne słowa.
Powołując się na słowa kogoś innego, nie wziąłem ich bowiem w
cudzysłów. Bo w moim odczuciu z parafrazą się tak nie robi, ale z
cytatem. Wszak jednak portal ten zacny ma podobnież "zdecydowanie inny
pogląd na sztukę niezależną", więc pewnie na tym polega ta inność.
Dlatego, śpieszę z wyjaśnieniem jak drogowcy z solą w zimie na temat
dzisiejszego tytułu: te dwa słowa usłyszałem od pani Olgi Tokarczuk i
nie wymyśliła ich moja nieskromna osoba. Zamierzam jednak nieudolnie je
rozwinąć, bo mi się spodobały, jest mi przykro, czuję się sponiewierany
i obudził się we mnie Mr. Hyde.
Nikt, żaden z nas, nie jest monochromatycznym monolitem, ale raczej
barwną skałą o różnej twardości i odmiennym pH, w której pasma naszej
tożsamości przewlekają się niczym włosy w warkoczu jedenastoletniej
Gosi. Na tę samą sprawę możemy patrzeć odmiennie i odbierać ją inaczej,
mając za każdym razem rację. W pracy jesteśmy pracownikami, w domu
domownikami, na ulicy... przechodniami. Korzystamy z rożnych poziomów
własnego ja, wyłączając te części siebie, które są nam aktualnie
niepotrzebne. Nie jest to alter ego, schizofrenia czy świr pospolity,
ale klasyczna wielopoziomowość jestestwa. Przystosowanie sytuacyjne.
My, kochający pióro i słowo pisząc coś, robimy to z tzw. powodów.
Różnych. Ja też. Czasem usłyszę piękną nutę gdzieś w autobusie między
Bremen a Hannoverem, albo zdanie które mnie (za)inspiruje. Może to być
też kilka zdań. Albo jest ich tak wiele, że okazują się książką czy
filmem. Inspirują też czarne źrenice, uśmiechy, łzy, złości, miłości,
spazmy i orgazmy... niekoniecznie własne. Także zbiegi okoliczności i
chwilowe utraty świadomości. Czasem uciekam od prawdy, rzeczywistości,
od dnia codziennego, strachu, problemów, uczuć, widziadeł i strzyg.
Niekiedy dlatego, że poczułem jak powąchała mnie śmiertka. Bywa różnie.
Nikt z nas nie jest bowiem istotą jednoznaczną, nawet jeśli jest to
obdarta z godności kurwa przy autostradzie. Jesteśmy jak kartka
papieru, zeszyt albo książka, gdzie mogą być zapisane jednocześnie
zupełnie odmienne treści. Mamy rozbudowane życie wewnętrzne poza
trawieniem i wydalaniem. I nie chodzi o płazińce. Chodzi o byty
równoległe w tym samym ciele. Tak właśnie jest ze mną.
Dla Ciebie, kiedy czytasz ważne jest to, że widzisz słowa. Nie to, kto
je napisał, nie kiedy, nie czym i nie dlaczego. Chyba, że jest to
podanie o przydział węgla albo o urlop na wypad z kochanką pod
nieobecność żony. Czytasz słowa dlatego, że Ci się podobają lub
złoszczą, ale przede wszystkim dlatego, że Cię interesują. I tożsamość
autora, a zatem tożsamość narracyjna, jest, a w każdym razie powinna
być, najmniej istotna. Przede wszystkim dlatego, że będąc twórcą,
grafomanem, malarzem, kuglarzem, pisarzem albo pisarą (to wersja
kobieca pisarza) twórcy bawią się w odkrywanie tego, co odkryte było
już po stokroć patrząc oczami kogoś, kto istnieje tylko na potrzebę
tworzenia. Potrzebę chwili. Potrzebę gatunku, formy albo artystycznego
widzimisię. Czyli bez istnienia fizycznego. My, piszący powołujemy do
życia w deszczu iskier naszej klawiatury opowieść, spozierając oczami
jednej z naszych tożsamości narracyjnych, która za 13,2222 sekundy może
być już martwa jak filet z kurczaka w rondlu na kuchence Indesit. Bo
tożsamość narracyjna istnieje jedynie w chwili tworzenia, istnienia tej
nieuleczalnej i wspaniałej choroby nazywanej weną, natchnieniem,
objawieniem czy eureką. Jak ktoś chce nazwać sobie ten stan twórczą
nirwaną, to też może. Jest on niczym spojrzenie przez wizjer
jednoobiektywowej lustrzanki, na tę samą scenę, w dwóch różnych
przedziałach czasowych. Chwilę później słońce inaczej maluje bowiem tę
samą twarz, kamień, ruch albo pejzaż. Jest to oderwanie od
rzeczywistości, miraż prawdy z baśnią, wyobraźnią, faktem i snem.
Hipnotyczne requiem do tego, co chcemy stworzyć.
Dzięki temu ktoś taki jak ja, dewiant literacki, może walczyć z
siedmioma demonami o dwunastu głowach, czyli pisać o skurwysyństwie,
miłości, tkliwości, wytryskach i wtryskach, silnikach okrętowych i
wysokoprężnych jednostkach napędowych od Fiata 126p. Bo szuflada
tożsamości narracyjnej mnie akurat nie dotyczy. I nie mam zamiaru być
pajacem z przypiętym do klapy marynarki znaczkiem: to, tamto, siamto
czy nawet owamto. Mam to gdzieś. Tożsamość narracyjna dla mnie nie
istnieje jako jednowarstwowy twór, ale jako żółta karteczka na
monitorze przypięta gdzieś w okolicach przysadki mózgowej, na której
jest nakreślony pomysł, natchnienie, wizja i konstrukt. I będzie ona w
głowie szeleściła dopóty nie wyrwę ją brutalnie stukając palcami w
klawiaturę o czwartej nad ranem przy wtórze głosu Grechuty,
Kaczmarskiego, Myszkowskiego albo Mercurego.
Dlatego interpretowanie moich słów może być bardzo, bardzo różne. Skoro
piszę w formie żeńskiej wcale nie musi to oznaczać, że brak mi jąder.
Jeśli czytasz, że mam w dupie rząd łącznie z tymi dwoma, co nie tylko
księżyc podpierdolili, ale i obdarli z godności 36 milionów Polaków,
nie musi to oznaczać od razu, że jestem za tym aby chłop z chłopem
obrączki na palce sobie wciskali. Jeśli piszę, że Syrena Sport była tak
przepięknie czerwona, nie musi znaczyć to, że mam kartonik z
dietyloamidem kwasu D-lizergowego pod powieką. A jeśli wiem co znaczy
umrzeć w deszczu, to wcale nie chcę strzelać sobie w łeb, by przeżyć
jeszcze jeden dzień w raju. Bo to wszystko jest bez znaczenia dla
rzeczywistości. Jako człowiek jestem wodnikiem, mam 175 cm wzrostu,
lubię truskawki i mogę być denerwujący. I jesteś dla mnie
najważniejsza. Kiedy jednak piszę, nie stąpam po ziemi ale jestem
gdzieś w okolicach tropopauzy albo stratosfery. A lubię latać wysoko. I
wtedy zupełnie bez znaczenia jest dla mnie to, że nie lubię placków po
węgiersku. Tak samo jak to, kto historię opowiada, bo ważne jest o czym
opowiada ta historia. A jak będę z powrotem placków nawet nie tknę.
Dodaj komentarz